Andrzej Kozioł ogłosił drukiem Gorąc - powieść (szkoda, że) niewielkich rozmiarów, wciągającą jak ogniskowa gawęda, uprowadzającą czytelnika do miasteczka nad Narwią w upalne lato 1945 roku. Do owej niesprecyzowanej z nazwy miejscowości, ale typowej dla północno-wschodniej Polski ("laski, piaski i karaski"'), trafił dorastający Maciek, główny bohater utworu, za zgodą aliantów wygnany z Kresów przez administracje sowiecką. Pozbawionemu domu chłopcu, jego wakacyjnym odkryciom nieźle poinformowany narrator poświęca najwięcej uwagi.
Sensualista Kozioł, mający na koncie Księgę smaków polskich, czyli jak się dawniej jadało (2008) i Księgę zapachów (2010), zadbał o to, by jego tekst zaktywizował wszystkie zmysły odbiorcy; nie tylko wzrok ("Spodnie gallifet czerwonymi lampasami zbiegały do wysokich butów, błyszczących jak mokry grzbiet karego konia, z cytrynowym otokiem rogatywki kontrastował błękit polnych kwiatów") i słuch ("A kiedy przez miasto przetoczyły się czołgi, kiedy na placu Zambrowskim zastygli motocykliści..."), lecz także węch ("zapach świeżego drewna mieszał się z ekshumacyjnymodorem, z wonią końskiego moczu, a towarzyszył im ledwo wyczuwalny, dymny zapach płonących gdzieś daleko torfowisk"), smak ("zaczęła przygotowywać kolację - ziemniaki podsmażane z cebulką i kwaśne mleko") i dotyk ("Na razie żar lał się z nieba. Bruk parzył przez podeszwy tenisówek. Ludzie szukali cienia, nawet konie, kiedy ciągnąc wóz, dotarły do zacienionych odcinków ulicy, zwalniały, kradnąc ułamki sekund złudnego cienia"). Ranga tego ostatniego zmysłu, bodaj najtrudniejszego do obudzenia podczas lektury, została uwypuklona w tytule powieści.
Powyższa egzemplifikacja to odarte z kontekstu fragmenty. Oczywiście człowiek postrzega nie selektywnie, ale holistycznie, dlatego znakomita większość deskrypcji, jakie wyszły spod pióra Andrzeja Kozioła, komponuje się w sensualną symfonię, w której harmonijnie koegzystują kolory z dźwiękami, woniami czy smakami: "Kiedy zapadał wieczór, upał wycofywał się, odrobinę, kilka kresek na termometrze. Od trawy, od krzewów, z sadu napływało nieco chłodniejsze powietrze. W granatowym powietrzu żółciły się prostokąty okien. Pachniało spalenizną, rechotały żaby".
Jest w Gorącu nuta bliska sercu każdego Polaka, mianowicie pobrzmiewają w niej intertekstualne echa arcypoematu wieszcza. Jak w Panu Tadeuszu - w powieści barwne postaci odchodzą w niebyt kończącej się epoki: wysadzeni z siodła dziedzice (Antoni Kuryłło), restauratorzy (Burbas); słowem (zwielokrotnionym) - szlachta zaściankowa zatracająca swą tożsamość, skazana na unicestwienie w kołchozie czerwonej pseudodemokracji. Jak w Panu Tadeuszu - pojawiają się w Gorącu poczciwi polscy Żydzi, ale po rzezi zbyt zorientowani na kadisz, by stroić cymbały na wesele. Ba! Znamienny dla swoich gastronomicznych upodobań fragment naszej epopei narodowej pisarz wszczepia w tkankę utworu:
[...] rosół staropolski sztucznie gotowany,
Do którego pan Wojski z dziwnymi sekrety
Wrzucił kilka perełek i sztukę monety
(Taki rosół krew czyści i pokrzepia zdrowie).
Kończąc wątek zauważalnego przy pierwszym czytaniu literackiego rezonansu w Gorącu, warto dodać, iż tak jak Mickiewicz w opowieści o Soplicowie żegna się z sarmacką, szaraczkową Polską, tak Kozioł pisze elegię na niszczony przez "demokrację ludową" tradycyjny świat polskiego ziemiaństwa.
Gorąc to powojenna klechda - łączy (udanie) historię z frapującym zmyśleniem. Z ruin nadnarwiańskiego miasteczka powoli wynurza się życie. Wciąż jednak padają strzały - kapitan "Dzik" nie wyszedł z lasu. Podjął nierówną walkę z komunistami. Podobno w "liście - napisanym [...] własną krwią [...] groził śmiercią wszystkim partyjnym, wszystkim ubekom i milicjantom w mieście". Jakim cudem miał spełnić swe pogróżki, skoro działał w pojedynkę, wiedzieć mogli jedynie rozpowiadacze takich i tym podobnych bajęd.
Z okładki wynikałoby (parabelka przysypana piaskiem), że najnowsza książka Andrzeja Kozioła to powieść o żołnierzach wyklętych. Nic bardziej mylnego. Kapitan "Dzik" jest tylko elementem powojennego pejzażu, folklorem, gminną pieśnią, postacią podszytą legendą (straszono nim dzieci), a więc odrealnioną do tego stopnia, że niezasługującą na patetyczne miano żołnierza wyklętego. No bo przecież raczej nie z powodu swoich kryptosympatii proreżimowych Kozioł nazywa w Epilogu "Dzika" "puszczańskim watażką", wkładając wcześniej w jego usta prawdziwe, bolesne i piękne słowa, jakimi samotny oficer kwitował swoje akcje ekspropriacyjne: "Wolna Polska ci zapłaci". Prozaik nie używa terminu zadomowionego w narracji o niepodległościowych walkach z wczesnego powojnia, ponieważ jego celem nie była powieść historyczna. Nie interesują go też wielkie hasła i sztandary. W Gorącu Andrzej Kozio! snuje sielankę ze śmiercią w tle, wpisuje wycinek polskich dziejów w topos Et in Arcadia ego.
Gorąc

Zobacz także
Nota o książce
Małe miasteczko gdzieś na północnym-wschodzie Polski, lata tuż powojenne. Na ruiny, na ocalałe domy, na okoliczne lasy, w których ukrywa się partyzant "Dzik", spływa fala upału, tytułowy gorąc. W zapachu płonących torfowisk i więdnących kwiatów, w codziennej banalności czai się śmierć...
Recenzje i opinie
(...)Poprzez przywoływanie wspomnień autor próbuje ożywić odległą przeszłość, sprawić, by znów stała się rzeczywista, chociaż na tych kartkach papieru. To, co dziecinne jest piękne, niewinne, beztroskie i urocze. Próbuje nam przekazać, że dojrzały człowiek z czasem traci te cechy przez tempo życia i problemy codzienności. Wysuwa prosty wniosek- w dzieciństwie było łatwiej i prościej myśleć, żyć, dochodzić do wniosków, spędzić każdy dzień w taki sposób, by go nie zmarnować i jak najwięcej z niego wynieść. Z czasem to wszystko robi się bardziej skomplikowane. Tęsknota za dziecinną nieświadomością rodzi się dopiero w obliczu dorosłości, która zawsze jest o wiele trudniejsza i z którą nie zawsze dajemy sobie radę.
Powieść ta, ze względu na dużą ilość krótkich rozdziałów, przypomina widokówkę z długiej podróży lub obszerny album ze zdjęciami i dokładnymi ich opisami. To próba przywołania TAMTYCH lat, zwyczajów, obaw i rzeczy, które mogą nie zostać dobrze zrozumiałe, ze względu na dziecięce do nich podejście.
Sentymentalny pamiętnik wspomnień, bardzo osobista książka, obdarzona ogromną czułością, miłością, stanowiąca największy i najkosztowniejszy skarb autora, który dba o wrażliwych odbiorców.
Z pewnością zainteresuje i zafascynuje wszystkich tych, którzy pragną czasem cofnąć się w czasie, przeżyć raz jeszcze beztroskie chwile, odnaleźć sens tego, co teraźniejsze, nawiązać nić porozumienia ze sobą samym.
W tamtych czasach rzeki były jeszcze pełne raków, przed weselem cukiernik przychodził do weselnego domu, by od razu w nim upiec tort, a każdą pomarańczę, owoc rzadko dostępny w sklepach, owijano w bibułkę. W tamtych czasach w puszczy ukrywali się jeszcze "leśni ludzie", gdy ktoś zaczynał śpiewać "Czerwone maki..." cała sala wstawała, a w święta, nawet 22 Lipca, bywało, że ktoś pojawiał się na uroczystościach z zawieszonym na piersi krzyżem opatrzonym znamienną datą "1863". "W tamtych czasach, tuż po wojnie, która czołgowymi gąsienicami przewaliła się przez Europę, i w tamtych okolicach - krainie piasków, jezior i torfowisk- wszystko było trochę stare i trochę nowe". Tak o pierwszych powojennych latach pisze Andrzej Kozioł, krakowski dziennikarz i historyk, znawca dziejów Krakowa, autor wielu książek poświęconych światu, którego już nie ma, który jednak budzi w autorze, a zapewne i w jego czytelnikach, uczucie silnej nostalgii.
Najnowsza książka Kozioła, zatytułowana "Gorąc", opublikowana nakładem Wydawnictwa WAM, różni się od poprzednich dokonań autora. Tym razem to nie wspomnienia, nie historyczny esej, a zbiór opowiadań czy może raczej rozpisana na kilkanaście nowelek powieść, rozgrywająca się nie w Krakowie, a w małym miasteczku nad Narwią, na polskiej powojennej prowincji, gdzie polityczne nowinki docierają z opóźnieniem, acz widać już wyraźnie powiew nowego. Toczy się słynna bitwa o handel, czyli walka z drobnymi "kapitalistami", mieszczanin siłą zmuszony do odgrywania roli "kułaka" w świątecznym pochodzie umiera z pohańbienia na zawał serca, a milicjant grozi sąsiadom poważnymi konsekwencjami za wieszanie w wychodku gazety z wizerunkiem Stalina. Atmosferę (n)owych czasów najlepiej oddaje wiszący na ścianie w domu babci bohatera symboliczny wizerunek Matki Boskiej Ostrobramskiej ze śladem po kuli wystrzelonej przez sowieckiego sołdata.
Widać więc wyraźnie, że świat, jaki autor zapamiętał z dzieciństwa (może nieco wyidealizowany) już nawet na kartach tej książki odchodzi w przeszłość. Sięgając pamięcią kilkadziesiąt lat wstecz Andrzej Kozioł utrwala to, jak go zapamiętał, chcąc jednocześnie - choćby w szczątkowych wspomnieniach - zachować go dla potomności, która - być może - będzie w stanie docenić ich urok. Bo przecież "W tamtych czasach na zabawach i weselach piwo tryskało z dębowych beczek. Beczki z ogórkami topiono na zimę w stawach. Herbatę parzyło się starannie, z namaszczeniem i bywało, że tu i ówdzie szumiał jeszcze pękaty samowar" - pisze autor. Zdając sobie sprawę, że nie wszyscy do końca i ten świat, i zauroczenie nim autora zrozumieją i docenią. Oczywiście nie przypuszczam, aby pisarz liczył na powrót tamtego świata, na jego przetrwanie w jakiejkolwiek, choćby szczątkowej, formie. Andrzej Kozioł pokazuje jednak wyraźnie, że jest coś, co z tamtych czasów może - i powinno - przetrwać. Język. Piękny i bogaty, pełen zabawnych, wyrazistych obrazów, jakim dzisiaj już niemal nikt się nie posługuje. Język, jakim zadziwiony i zachwycony jest nawet bohater tej książki, kilkunastoletni chłopak ze zdumieniem słuchający rozmów starszych, posługujących się na co dzień zwrotami jakby zaczerpniętymi wprost z literatury. "Klękajcie narody". "Urabiać ręce po łokcie". "Stanąć w szczerym polu". "Wlec się na koniec świata". "Do wójta nie pójdziem". "Odległy o dwa kroki". "To potrwa tylko sekundkę". Tak, świat, w którym tak mówiono, choć okrutny, często biedny, niekiedy wręcz podły stawał się piękniejszy. Szkoda, że nawet na kartach tej książki patrzy już na księżą oborę.
Tego samego autora, redaktora
Szczegółowe dane
Twoje produkty
Twój koszyk jest pusty.